Kochani, publikuję ten wpis, co by blog nie umarł śmiercią naturalną oraz dlatego, że mam nadzieję, że Zuzler też zacznie pisać.
Dawid od dawna prosił mnie, żebym opowiedziała o tym, jak wyglądają nasze fundacyjne wyjazdy i miał na myśli, ściśle rzecz ujmując, sam proces dotarcia do konkretnych miejsc. Musicie wiedzieć, że bardzo lubię te nasze fundacyjne wyjazdy. Lubię jeździć i lubię (prawie) wszystko, co z tym związane, nawet jeśli w trakcie… cóż, klnę, na czym świat stoi. 😀
Kiedyś na przykład jechaliśmy do Szczecina i mieliśmy do przebycia prostą drogę z dworca kolejowego na przystanek tramwajowy. Dawid kilka słów napisał o tym tutaj. Nie znaliśmy za bardzo kierunku, potem nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie znajduje się poszukiwane przez nas przejście, a samochodów było zbyt dużo i zbyt duży generowały hałas, żeby w deszczu ryzykować przebiegnięcie na nieznaną stronę ulicy. Ale to nic, błądzenie, gubienie się i korzystanie z pomocy innych jest wpisane w naturę samodzielnego poruszania się osób niewidomych. Szczecin to przecież miasto wojewódzkie, prawda? W mieście co do zasady mieszkają ludzie, a w takim posiadającym miano wojewódzkiego można się ich spodziewać całkiem wielu, prawda? My się spodziewaliśmy.
Nauczyliśmy się przynajmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze, Szczecinianie nie są skorzy do spędzania deszczowych dni na świeżym powietrzu. A po drugie, siąpiąca mżawka potrafi okazać się całkiem porządnym deszczem. A, i jeszcze jedno, niektóre złote sugestie są tak… zaskakujące, że już nawet nie irytują. Ktoś, prawdopodobnie z okna, doradził nam, żebyśmy poszli pod daszek. Żeby się schować. Przy czym on nie powiedział, że kieruje nas pod daszek i przez chwilę mieliśmy autentyczną nadzieję, że ruszymy w dobrą stronę.
Ostatecznie specjalnie dla nas z auta wyszła kobieta, która pokazała nam drogę. Wdzięczni byliśmy jej, tym bardziej że miała na sobie strój jeszcze mniej odpowiedni do tej pogody niż my. No, ale ona miała samochód, my – nie.
Zdążyliśmy się całkiem przyzwoicie podsuszyć w tramwaju, a potem musieliśmy z niego wyjść i znowu zapytać o kierunek. Ponownie pojawiły się samochody i żadnego człowieka, którego można by o coś zapytać. Potem się okazało, że kiedy ostatecznie zrezygnowaliśmy z kręcenia się w kółko, to przypadkiem udało nam się stanąć akurat na wjeździe do czegoś. Niestety przez około 40 minut żadnemu z pędzących obok aut to nie przeszkadzało.
Reakcje ludzi, którzy nas zobaczyli, gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, wskazywały, że musieliśmy wyglądać… no, jak osoby stojące prawie dwie godziny w deszczu. Ale wiecie co? Ani Dawid, ani ja, nie byliśmy po tej wyprawie chorzy.
Muszę przyznać, że nigdy nic spektakularnego nie wydarzyło się w samym pociągu. Nie zostawiłam żadnych strategicznie ważnych rzeczy (kosmetyk się nie liczy) nikt nas nigdy nie zaczepiał i zasadniczo rzecz biorąc, było całkiem normalnie. Choć pociągi na jedno z ważnych spotkań opóźniły się pewnego razu tak bardzo, że kiedy już skończyliśmy pomstować na PKP, zaczęliśmy poważnie rozważać, czy by nie wbić do domu naszego znajomego, bo w sumie nie wiemy, czy zdążymy wrócić. 😀 Znajomego co prawda w tym domu nie było, ale my za to byliśmy zdesperowani. Przepraszamy niniejszym współpodróżną, która stała bardzo blisko nas i słyszała te nasze chyba ponad godzinne narzekania, a potem pomogła nam zmienić peron na właściwy. 🙂
Najbardziej lubię wyjazdy zimą. Upały mnie męczą, na zimno można za to bardzo intensywnie narzekać, robiąc przy okazji niemal wszystko, żeby choć trochę się ogrzać.
Co byście pomyśleli, widząc na przystanku autobusowym dwie osoby niewidome, z których jedna trzyma białą laskę w sposób niebudzący wątpliwości, że jest widoczna? Ja, że prawdopodobnie, co za niespodzianka, czekają na autobus. kierowca autobusu, dokładnie tego, na który czekaliśmy, niestety nie. Usłyszeliśmy tylko cichy trzask zamykanych drzwi. Bardzo krótko łudziliśmy się, że to może nie jest TEN autobus. Był, a my, w zimnie, musieliśmy czekać godzinę na następny. I wrócić w okolice dworca, z którego przed chwilą przyjechaliśmy, bo kolejny odjeżdżał już stamtąd. Wspominałam, że to było ważne spotkanie? Mieliśmy przy tym wyśmienite humory! Naprawdę, to był chyba najzimniejszy nasz wyjazd, nigdy wcześniej nie zostaliśmy też zignorowani przez żaden środek lokomocji i żadnego wcześniejszego wyjazdu nie wspominam ani tak dobrze, ani tak często. 😀
Jednym z naszych pierwszych podróży była ta do Chojnic. W jej trakcie odkryłam, że mam cholerne buty (to były początki mojego poruszania się w obcasach) i cholerną spódnicę (wcześniej rzadko chodziłam w takich o ołówkowym kroju) w której w dodatku niełatwo jest wejść do pociągu z bardzo, bardzo niskiego peronu. A ja weszłam. No, prawie. 😀
Swoją drogą, to były naprawdę świetne buty! Nie wiem, o co mi chodziło 😀
Zwykle sami docieramy do konkretnego miejsca pociągiem, ale nasze spotkania, jak wiadomo, nie odbywają się na dworcach i wtedy bywa różnie. Czasem korzystamy z taksówek, innym razem z komunikacji miejskiej (w Gdańsku prawie pojechałabym dalej tramwajem, z którego Dawid już wysiadł) ale często też z uprzejmości osób, z którymi się spotykamy i które po prostu odbierają nas z dworca.
I tak też miało być w Chojnicach. Dziś wiemy, że zawsze, zawsze musimy wziąć numer komórki od osoby, z którą chcemy się spotkać oraz że nie powinniśmy się dziwić, gdy dwójce niewidomych ktoś mówi, że mieliście państwo podejść do białego samochodu, nie było państwa, więc wróciliśmy do biura. 😀 Swoją drogą, bardzo dobrze wspominam Chojnice! Nawet mimo tego, że pociągi strasznie się poopóźniały i było strasznie zimno. 🙂
Podróże nie zawsze kształcą, ale czasem jednak to robią, a my nauczyliśmy się, że nie jestem osobą, która może ustalać godziny wyjazdów. No, mogę, z tym że problem leży gdzieś między kupieniem biletu na konkretną godzinę a przekazaniem tej samej godziny innym osobom, z którymi mam jechać albo które mają mnie na ten pociąg odprowadzić. Kiedyś przez taką głupotę zdążyliśmy tylko zobaczyć, jak mój pociąg odjeżdża, innym razem w dużej mierze przyczyniłam się do tego, że źle zapamiętaliśmy godzinę rozpoczęcia jednej z konferencji. Rzadko więc biletami, planowaniem i całą otoczką związaną z podróżami czy w ogóle z tym wszystkim, w czym kluczową rolę odgrywa czas, zajmuję się ja. Często jednak jeżdżę, a to, co opisałam, jest tylko niewielką, za to najczęściej wspominaną częścią naszych przygód w czasie wyjazdów. Teraz niestety robi się ciepło, więc, obawiam się, nie będzie aż tak fajnie. Za to, kochani, już szykują się kolejne wydarzenia.
A odkrycie o pogodzie w kieleckim? 😉
Aha, czyli czekamy na przystanku, aż kierowca wychyli łeb z maszyny i krzyknie, że TOOOOO JEEEEST Autoooobaaaan dooo Berrrlyyyyynaaaaa?
No fajnie, fajnie. A można podejść do podjeżdżającego pojazdu, znajść drzwi i wrzasnąć samemu czyy too auutooobaaan doooBeeerlyyynaaa. W ruchu cieplej.
Oczywiście że tak, jeśli mówimy o autobusie miejskim. Ale PKS dużo trudniej wysłyszeć. Myśmy nawet nie wiedzieli, że on tam stoi. 🙂
nasze spotkania, jak wiadomo, nie odbywają się na dworcach – A szkoda. Dworce są przecież takie przyjazne.
Miło było Cię poznać na jednym z wydarzeń.
Zwracająca uwagę nazwa bloga.
Że co, że w Kieleckiem Piź…? To mogę potwierdzić własnoręcznie. 😛
No i proszę bardzo, mam nad Tobą władzdzdzdzęęęęę! Jakież to miłe uczucie. 🙂
Gorzej, że wypadałoby sełnić groźbę i też coś napisać.
@Julitka, zapomniałam! Naprawdę zupełnie zapomniałam! 😀 <3
@Zuzler, tak, wiało. Z tym że powiedziałam najpierw przysłowie, a dopiero potem uświadomiłam sobie, że zaraz, zaraz, przecież ja właśnie jestem w Kielcach. 😀
@Zywek, usłyszeliśmy drzwi. I tylko drzwi. 😀
@Franek, wzajemnie 🙂
Hm, ja może trochę mało jeżdżę, albo coś, ale kiedyś jak byłem zmuszony jechać pksem to słyszałem jazgot diesla pyrkolącego na wolnych obrotach, szczególnie, jeśli faktycznie przystanek jest przystankiem. Bo rzeczywiście na pseudoprzystanku pod Pałacem Kultury w Wawie bywa i będzie z tym ciężko, bo one tam sobie stają gdzie chcą i jak chcą.